Cała procedura nie zajęła więcej niż 5 godzin, po których wróciłam do domu jakby nigdy nic. Parę dni później czułam, że wróciłam do formy już w 100%.
Jest listopad 2020 r., pada deszcz, a ja nie mam parasola. Wchodzę do sklepu spożywczego i staję w okropnie długiej kolejce. Zirytowana czekam na swoją kolej, zastanawiając się, co jeszcze może dziś pójść nie tak. Nagle dzwoni telefon i zapominam o wszystkich przeciwnościach losu. Mogę komuś pomóc!
Telefonu nie spodziewałam się wcale, bo w bazie Fundacji DKMS byłam już od 2015 roku. Założyłam, że najwyraźniej moi „bliźniacy genetyczni”, jeżeli takowi są, mają się dobrze. Po rozmowie z koordynatorem z Fundacji emocji było sporo, zdecydowanie więcej niż się po sobie spodziewałam. Kilka następnych miesięcy minęło w oczekiwaniu. Czy badania potwierdzą ostateczną zgodność? Czy przeszczep będzie konieczny? A jeśli tak, to kiedy? Kim jest osoba, której pomagam? Jak się czuje?
Nie przyszło mi czekać długo – na badaniach kwalifikujących byłam już na początku roku. Śmiałam się później ze znajomymi, że nie wiem czy kiedykolwiek wcześniej czułam się tak dobrze przebadana, bo przed lekarzami zazwyczaj uciekam. Pomimo pandemii czułam się zaopiekowana, bo wszystko było zorganizowane tak, by ograniczyć niebezpieczeństwo zarażenia koronawirusem. Mieszkam w Warszawie, więc dojazdy nie były problemem. Fundacja wystawia też zaświadczenia dla pracodawców, dzięki temu mogłam spokojnie przygotować się do pobrania. Nie miałam więc żadnych wymówek, bo cała procedura zajęła naprawdę minimum mojego czasu.
Pobranie zaplanowano na luty 2021 roku. Jako metodę wybrano pobranie komórek macierzystych z krwi obwodowej. Po badaniach wróciłam do domu uzbrojona w zastrzyki z czynnikiem wzrostu komórek, które wykonywałam sama. Nie brzmi to zachęcająco, ale okazało się, że nie jest to ani trudne, ani przesadnie bolesne. Skutki uboczne przyjmowania czynnika ograniczyły się do objawów grypy – nic, na co nie zadziałałby koc, termofor i ulubiony serial. Właściwie to był chyba najtrudniejszy moment w procesie – ta kilkudniowa izolacja od przyjaciół i znajomych. Chociaż z perspektywy czasu wiem, że była to drobnostka w stosunku do tego, co musiał przeżywać Biorca i jego najbliżsi.
Pobranie odbyło się bez komplikacji. Igły (wiadomo, mało przyjemna rzecz) okazały się nie takie straszne, jak to sobie wyobrażałam. Personel medyczny był bardzo miły i przez cały czas czułam się bezpiecznie. Jednak ambitne plany, że poczytam książkę ustąpiły telewizorowi i mediom społecznościowym.
Cała procedura nie zajęła więcej niż 5 godzin, po których wróciłam do domu jakby nigdy nic. Parę dni później czułam, że wróciłam do formy już w 100%.
Po pobraniu dowiedziałam się, że moje komórki macierzyste poleciały do małej dziewczynki w Wielkiej Brytanii. Czasem myślę o niej i mam szczerą nadzieję, że jest na pełnej drodze do wyzdrowienia. Liczę, że kiedyś usłyszę, że jest zdrowa i wiedzie życie na własnych zasadach, nieograniczona chorobą i szpitalami.
Wszystkim, którzy wahają się przed zapisaniem do bazy potencjalnych Dawców szpiku mogę z czystym sumieniem powiedzieć, zróbcie to! Możliwość pomocy komukolwiek, w trudnym czasie pandemii była dla mnie bardzo ważna i pozwoliła nabrać perspektywy. Jeżeli zostanę poproszona, by zostać Dawczynią jeszcze raz, zrobię to bez zastanowienia.